Chorche przyjechal po nas na lotnisko. Huraaa !!!!
Ulatwil nam bardzo, bo po wyjciu ze strefy zamknietej dopadla nas horda naganiaczy i cinkciarzy.
Oficjalny kurs dolara w kantorze na lotnisko to 4 Bs, nieoficjalny 8 i wiecej.
Po drodze miasto wygladalo raczej biednie, na wzgorzach barrios czyli slamsy przedmiesc. Widac miejsca po osuwiskach blotnych, ponoc zginelo wtedy sporo ludzi. Coz lokalesi i tak spowrotem obok wybudowali swoje chatki... zycie...
Kase wymienilismy u recepcjonisty w hotelu w ktorym zdecydowalismy sie zatrzymac.
Hotel Plazamar jest raczej skromniutki, ale 10 dol za osobe to niewygorowana cena.
Na razie bylismy w kilku sklepach, zaopatrzylismy sie w podstawowe produkty znaczy rum i cola :))
Pozniej siedzielismy razem z Szyszkami i omawialismy kolejne etapy podrozy.
Oczywiscie nie moge nie wsponiec o polskim akcencie w Macuto.
Poszlismy na RASTA BURGETY a tam jedna z pozycji to POLACO :))) Dobre, kosztowalo 15 BS czyli niecale 2 dol.
RASTA BURGER zawstydzil Mc Donalda :)))
Stoimy sobie grzecznie do kasy a przed nami mlody facet z bronia za pasem. Niby mial identyfikator, ze jest detektywem, ale i tak malo przyjemnie.
Pelno bezowych lokalesow i tylko my biali. Na razie nie widzielismy w Macuto innym turystow. Nie to, ze sa mi jakos potrzebni ale byloby razniej.
Pytamy sie recepcjonisty czy jest bezpiecznie. Tak, tak, ale tylko do 20:00... Nie odwarzylismy sie wloczyc pozniej.
Zewszad widac morze, ale do tej pory nie zmoczylismy nogi w morzu karaibskim.
Dzisiaj koniecznie chrzest morski.
Cieplo 30 st, komary zra.
PS
piszemy bez polskiej czcionki, bo oczywiscie jej nie ma :)
zdjecia tradycyjnie po powrocie
MACUTO 21.01
Caly dzien spedzilismy nad woda.
Chrzest morski byl a jakze :)) Duze fale, silna fala odbojowa, slona i o dziwo woda wcale nie za ciepla.
Dzien zaczelismy sniadankiem z lokalesami w malym grajdolku przy plazy.
Caffe Grande ( 3 Bs) i empanady (6Bs). Kawa bardzo aromatyczna i slodka.
Empadana ro rodzaj pierozka z nadzieniem, smazony na glebokim tluszczu.
Smaczne choc dla nas odrobine za tluste.
Lokalesi jedza duzo i tlusto.
Figurki delikatnie mowiac maja korpulentne, rubensowskie ksztalty. Kobietki bez kompleksow pokazuja swoje obfitosci w skapych bikini.
Ludzie pogodni, usmiechnieci. W kazdej knajpce glosna muza, salsa i inne wariacje latino.
Na wszystko maja czas to i na wszystko trzeba czekac.
Przecietny polski bialas zrobilby trzy rzeczy podczas gdy lokales zabiera sie do pierwszej.
Macuto to letniskowa miejscowosc wenezuelczykow, innych brak.
Fajnie bo klimacik jest autentyczny, radosny i bez nadecia.
Wracajac do jedzenia to poszalelismy.
Rybka smazona a raczej rybsko bo zeby miala! Smarzone banany z kapusta, serem i mnostwem sosow najlepiej majonezowych.
Wszytko pyszne i swieze.
Ceny nizsze niz w polsce o 20, 30%. Niektore jak cola, arbuz drozej,
Wieczorem najpierw posiedzielismy w barze przy plazy.
Piwko i smazone banany. Ludzie tanczyli salse na plazy.
Pozniej juz na hotelowym tarasie rozpracowalismy kolejna flaszke rumu.
Tego dnia padalo. Przyjemny kapusniaczek byl orzezwiajacy.
Chcielismy wjechac na gore Awila z ktorej widac panorame Caracas. Niestety dowiedzielismy sie, ze droga jest zamknieta z powodu osuniec ziemi. Dojezdaja tam tylko jeepy ale przy dobrej pogodzie. wiec znowu uslyszelismy maniana :))))
Na gorze jest kolej linowa, ktora biegnie do Caracas.
Szkoda, ale sprobujemy jeszcze raz. Moze sie uda.
MACUTO - 22.01
W koncu udalo sie.
Wjechalismy jeepem okolo godziny bardzo ostrym wjazdem - momentami nachylenie stoku siegalo 45 st -na wysokosc ponad 2 tys m.
Koszt wjazdu´/zjazdu to 40 Bs na osobe.
Po drodze piekne widoki, domki przyklejone do zbocza.
Z gory roztaczala sie panorama Caracas i morze po widnokrag. Na szczycie stoi juz nieczynny kilkunastopietrowy hotel Humbolt, postawiony w 1953r. Stoi i niszczeje...
Mozna tam kupic prawie wszytko, taki mini jarmark, mydlo i powidlo.
Powietrze bylo rewelacyjne. Ostre gorskie, pomieszane z zapachem morza. Rewelacja
Podroz w dol trwala 40 min i byla rownie ekscytujaca co wjazd. Co drodze mijalismy osuwiska ziemi przez ktore wczesniej droga byla zamknieta.
Pora ruszac dalej.
Zamowilismy taxi do Caras, zeby z tamtad pojechac do Ciudad Bolivar.
Koszt taxi 150Bs. Okazalo sie, ze na godzie przed odjazdem nie ma dla nas transportu, bo jest weekend.
Jest inna, ale za 250 Bs - zdarli z nas okrutnie...
Zdecydowalismy sie na przejazd autobusem do Ciudad Bolivar Aeroexpresso Executivo.
Bylismy pozytywnie zaskoczeni, stanem drorca autobusowego. U nas takich nie ma i pewnie dlugo nie bedzie...
Poziom lux.
Kupno biletu autobusowego to jak przelot miedzynarodowy. Paszporty, odprawy bagazy i trzepanie przed wejsciem do autokaru.
Uprzedzeni wczesniej uzbroilismy sie w kilka warst ubran, czapki i spiworu. rzeczywiscie klima wlaczona byla na full.
Siedzenia rozkladane na sypialne. No, no Ameryka...
Po drodze kontrola wojskowa. I oczywiscie z calego autobusu kogo wyciagneli... Macka.
Pytali gdzie jest pieczatka wjazdowa. Maciek spokojnie pokazal. Ewidentnie chcieli wyciagnac kase, ale bariera jezykowa im przeszkodzila...
Na razie 1:0 dla nas - oby tak dalej !