Lot był spokojny, ale po 12h i święty miałby dosyć.
W samolocie huczy, dzieciaki biegają, tyłek płaski. Dosyć ! Czas wysiadać.
Lotnisko w Punta Cana robi na nas fajne wrażenie – wiaty zadaszone liścmi palm, taka tam strzecha. Szybko poszło emigration , bagaże migiem i po wyjściu już czekał nas transfer z naszego geusthous'u. Przyjemny ciepły letni wieczór.
Wieczorem basen, po dwa drinki i padliśmy… już nie daliśmy rady udawać, że czas jest dla nas elastyczny a zmęczenie to tylko sugestia.
Punta Cana to raj turystyczny – wszystko za dolary można dostać. Wszystko i nic. Plastik, aerobik na plaży, animacje huczące nad głową, łodzie pełne imprezowiczów. I jak się w tym odnaleźć? Płynąć z prądem czy na przekór iść swoją ścieżką backpakerską?
Po jednym dniu tutaj mam wrażenie, że to złota klatka. Wydostać się poza jest trudno. Knajpa dla lokalesów – no jakąś znaleźliśmy za przyzwoite pieniądze 3 razy tańszą niż dla dolarowych klientów , sklep spożywczy– o to już trudniej. Po co sklep jak 90% na All-a? Wkurza to.
Plaża piękna, rozległa z drobnym białym piaskiem, Woda błękitna . Raj. Ale my byśmy jeszcze chcieli zoczyć trochę prawdziwego życia a nie resorty na furę kasy. Chcemy posmakować lokalnej kuchni. Chcemy porozmawiać z lokalesami, popatrzeć jak żyją.
Trzeba z stąd wiać…
Nasz guesthouse Lodging Beach House okazał się bardzo sympatyczny.
Gospodarze bardzo pomocni, dodatkowo świadczyli usługi taxi, wymiany walut i porad turystycznych.
Oczywiście wszystko za kasę, ale przecież nikt nie oczekiwał wolontariatu z ich strony . Punta Cana jest droga i nasze 50 $ za noc to raczej mało na tutejsze warunki.
Okazało się, że nasz guesthouse wybrał również wielki podróżnik Pan Artur Anuszewski. Bardzo miły, ciekawy człowiek. Zobaczył tak wiele, że chyba nigdy nie dościgniemy liczby 130 paru krajów zwiedzonych. Mogłabym słuchać i słuchać opowiadań podróżnika…. Ciekawa jestem czy zdecydował się ostatecznie pojechać do Haiti.
Mam nadzieję spotkać Pana Artura na lotnisku gdyż wracamy tym samym samolotem do Warszawy
Po dwóch nocach postanowiliśmy pojechać do stolicy wyspy Santo Domingo. Gospodarz podrzucił nas na przystanek Express Bavaro i za 370rd za osobę kupiliśmy bilety.
Jak to bywa na takich wyprawach zawsze muszą być przeboje.
Szybciutko wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy. Trochę zdziwieni, że godzinę przed czasem, ale przecież to inny świat i rządzi się swoimi prawami. Po 15 min, asystent kierowcy zaczął sprzedawać bilety i jak zobaczył nasze to z bólu głowy zacząć coś mamrotać do siebie. Oczywiście angielski nol i coś tam gada hiszpańsku.
W końcu, któryś z pasażerów wyjaśnił nam, że to nie ten autobus. Kierowca zatrzymał się, oddał bagaże w następnej miejscowości. Szczęście, że wyrzucili nas przy kolejnym przystanku Espresso Bavaro i po godzince czekania w końcu wsiedliśmy do naszego autobusu.
Podroż minęła szybko, niecałe 3h i wyrzucili nas w okolicach Zona Colonial Santo Domingo. Krótkie targi z taksiarzem i za 300rd (pewnie przepłaciliśmy) jedziemy pod sam geusthouse LA CHOZA